Strona główna
nr 6 (8), 1999


Artykuł dyskusyjny

MNIEJSZOŚCI A LIBERALIZM

O niestosowalności liberalizmu dla rozwiązywania problemów narodowościowych w Europie Środkowej

Twierdzę, że stosowanie w praktyce społecznej klasycznych zasad liberalizmu celem trwałego rozwiązania problemów narodowościowych na obszarze Europy Środkowej (Międzymorza) nie skutkuje, tzn. nie powoduje likwidacji przyczyn konfliktów wynikających na tym tle. Istnieją powody by sądzić, że ta zasada nieskuteczności występuje nie tylko na tym obszarze.
Postawiona teza nie głosi, iż realizacja zasady liberalizmu gospodarczego i politycznego (o tę drugą zwłaszcza tu chodzi) jest na omawianym obszarze całkiem bezsensowna, czy też nie może pomóc w rozwiązywaniu problemów narodowościowych. Rzecz w tym, że ich nie rozwiązuje, bo spory narodowościowe nie są wyłącznie wynikiem braku systemu demokratycznego, swobód gospodarczych, braku samorządności czy rządów prawa. To wszystko sprzyja pojawieniu się sporów w formach cywilizowanych, ale ich nie eliminuje. Nie są też ich przyczyną braki oświaty i kultury politycznej, żeby przypomnieć tylko, iż odrodzenie narodowe XIX w. wraz z rozwojem nacjonalizmów łączyło się m.in. z rewolucją industrialną wraz z jej aspektem oświatowym. Nacjonaliści z reguły dużo robili dla oświecenia swoich narodów.
Uświadomienie sobie poczucia przynależności do wspólnoty narodowej, zwłaszcza z chwilą, gdy nie robiło tego państwo, wymaga pewnego stopnia oświaty. Samo pojęcie narodu w sensie nowoczesnym na ogół trzeba było masom chłopskim w Europie Środkowej przekazać w XIX wieku, co zrobiono też przez akcję oświatową.
Kultura polityczna zaś jest kwestią (także!) form przejawiania się konfliktu. W żadnym stosunku do niej nie stoi natomiast samo istnienie konfliktu.
Nietrudno w naszej części Europy wskazać przypadki, w których literalne urzeczywistnienie zasad liberalizmu wywoła oburzenie mas ludzi, nie dlatego, aby byli oni wrogami wolności, lecz wyłącznie dlatego, że są one destrukcyjne w stosunku do rzeczywistości, którą bardziej niż ona cenią.
Jednym z oczywistych dla człowieka Zachodu praw jest swoboda wyboru miejsca zamieszkania. A przecież dla małego narodu wtłoczonego w obcy organizm państwowy rzeczą niezwykle ważną jest zachowanie względnej czystości etnicznej swego terytorium. Ona jest jednym z elementów prowadzonej przez naród gry o przetrwanie. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja Litwy, która zasadniczo (poza pewnymi obszarami) nie uległa kolonizacji rosyjskiej, a inaczej Łotwy, gdzie Łotyszom groziło, że staną się mniejszością we własnym kraju. Jakkolwiek przymusowe osadnictwo w imperium sowieckim było normalnością, jednak w wypadku krajów bałtyckich ludność rosyjskojęzyczna napływała tam dobrowolnie, skuszona lepszymi warunkami.
W NRD germanizacja Łużyc ostatecznie powiodła się wtedy, gdy po rozbudowie tam przemysłu wydobywczego napłynęły masy ludności niemieckiej, znajdując pracę i mieszkanie na nowo industrializowanych terenach. Stwarzano zresztą warunki, aby nie było wsi jednolicie łużyckich, nawet wtedy, gdy nie było po temu powodów czy pretekstów ekonomicznych. Znam przypadek, gdy w łużyckiej wsi zbudowano osiedle dla robotników niemieckich pracujących w pobliskim miasteczku i uruchomiono linię autobusową, aby ich dowoziła, choć można było zbudować to osiedle w samym miasteczku. Efekt germanizacyjny został osiągnięty.
Zarazem jednak w obu tych przypadkach formalnie stało się zadość prawu swobodnego wyboru miejsca zamieszkania. Nikt do przyjazdu nie zmuszał ani miejscowym nic nie odbierał. Można powiedzieć, że według liberała państwo nie powinno stymulować ruchów ludności środkami gospodarczymi, ale przecież państwo ma prawo wydać swoje pieniądze jak chce, o ile nie dzieje się to z naruszeniem praw obywateli, tu zaś o czymś takim nie można było mówić. Zasadnicza nielegalność rządów komunistycznych w NRD czy na Łotwie nie miała tu nic do rzeczy. Takie działania mogłyby podejmować także rządy całkiem legalne.
Przecież gdy po wyborach z 1989 r. w kraju zaczęto mówić (także na forum parlamentarnym) o problemie wyludniania się "ściany wschodniej" i padły propozycje osadzenia tam ewentualnych przesiedleńców z Kazachstanu, w kręgach działaczy mniejszości białoruskiej podniosły się głosy z protestami, mówiące o kolonizacji. Jakie mogły - piszę w trybie warunkowym, bo wyrażone dość ogólnie pozwalają na różne interpretacje - być przyczyny protestu? Być może sądzono, że ewentualni przesiedleńcy w Białostockie otrzymają od państwa pomoc ze środków przeznaczonych dla regionu, których zabraknie dla dotychczasowych jego mieszkańców. Jeśli jednak założyć, że osadnictwo odbywałoby się bez naruszenia tych środków i oczywiście bez szkód dla osób trzecich, a można to założyć biorąc pod uwagę fakt istnienia masy ziemi państwowej w tamtych stronach, to protesty takie mogły mieć tylko jedno uzasadnienie - obawę przed zmniejszeniem się liczby Białorusinów w stosunku do Polaków na Białostocczyźnie. A przecież swoboda wyboru miejsca zamieszkania jest klasyczną liberalną zasadą. Tu została zanegowana przez zasadę obrony interesu narodowego, rozumianego jako chęć utrzymania korzystnych proporcji etnicznych na określonym terytorium.
Podobne zjawisko można zauważyć przy kwestii nauczania języka mniejszości. Jest rzeczą znaną, że języki niektórych z mniejszości bywają przez samych rodziców nauczane niechętnie, jeżeli są mało przydatne w życiu publicznym. Niezależnie od możliwej polityki dyskryminacyjnej, której przykładów z naszej części Europy można przytoczyć dużo, nawet w warunkach pełnej wolności możemy mieć do czynienia ze zjawiskiem zmniejszania się liczby dzieci uczących się w języku mniejszościowym zwłaszcza, gdy jest on mało przydatny poza samym środowiskiem użytkowników, a świadomość narodowa i związana z nią chęć pielęgnacji języka jest w danej społeczności niewielka. Ze strony świadomych narodowo przedstawicieli mniejszości zjawia się wówczas często postulat zastosowania różnych form przymusu administracyjnego, np. wprowadzenie na terenach zamieszkałych zwarcie przez mniejszość obowiązkowego nauczania w jej języku, a nie tylko umożliwienia tego wszystkim chętnym. Postawa taka jest jasna i usprawiedliwiona, jeżeli uznaje się prymat wartości narodowych nad wartościami liberalnymi, którym najbliższe byłoby i tutaj "laissez faire", wyrażone w postawie, że niech się uczy kto chce, a państwo nie przeszkadzając pilnuje tylko, aby nie działa się dyskryminacja. Ciekawe, że postulaty jak powyższy przywołuje się z powołaniem na wartości liberalne, co chyba wiąże się z głębokim ich niezrozumieniem (o ile nie ze swoistym makiawelizmem).
Zaznaczam, że chodzi mi o sytuację mniejszości narodowej, tzn. grupy przedstawicieli jednego narodu wewnątrz organizmu państwowego innego, nie zaś o naród współrządzący w państwie federacyjnym czy naród okupowany jako część imperium. Mniejszością narodową są Litwini w Polsce lub Polacy na Litwie - ale Litwini w ZSRR, choć stanowią znikomy odsetek ogółu ludności, mniejszością narodową nie byli, bo cały ich kraj znajdował się pod obcą okupacją (podobnie jak nie byli mniejszością narodową Polacy w "Kraju Warty" - Wielkopolsce w latach 1939-1945, choć znajdowali się w granicach "Wielkich Niemiec" i w stosunku do ogółu ludności tego tworu stanowili drobną część). Relacja okupant-okupowany to coś innego, niż relacja mniejszość-większość.
Nie inaczej jest z kwestią szacunku do wielokulturowości, pluralizmu etnicznego, itp. Nie kłóci się z nią - wbrew pozorom - postulat utrzymywania, także środkami administracyjnymi, czystości etnicznej obszaru zamieszkanego zwarcie przez mniejszość, a to dlatego, że w jakiejś fizycznej przestrzeni w końcu musi ten pluralizm zaistnieć. Inaczej jedynymi jego enklawami byłyby muzea i elitarne kwartalniki. Niemniej można dowieść, że uznawana formalnie zasada szacunku dla wielokulturowości jest co najmniej brana w nawias z chwilą, gdy jej skutki działania powołujące się na nią zaczynają zagrażać społeczności własnej lub choćby tylko stwarzać wrażenie takiego zagrożenia. /.../
Jest jednak rzeczą naturalną, że działania takie muszą spotykać się z kontrakcją. Ocena ich jest bezdyskusyjna z chwilą, gdy są prowadzone za pomocą przymusu (są zresztą wtedy mało skuteczne).
Jednak takie akcje działacze mniejszości traktują negatywnie także wtedy, gdy są prowadzone metodami wykluczającymi przymus. Jest to kolejne pole sprzeczności między postawą liberalną a narodową. Działania zmierzające do krystalizacji świadomości grupy regionalnej, odrębnej od jej dotychczasowej przynależności, są przyjmowane jako akt wrogi nawet wtedy, gdy są dokonywane wyłącznie przez środki pokojowe, stwarzają bowiem zagrożenie dla całego narodu, nawet jeżeli nie są dokonywane z zagrożeniem praw kogokolwiek. Z liberalnego punktu widzenia sytuacja, w której ościenne mocarstwo dysponując dużymi kapitałami inwestuje je w "grupę pogranicza" osiągając dzięki nim efekt pożądanej deklaracji narodowościowej owej "grupy" jest jedynie kwestią indywidualnego wyboru pozyskanych. W naszej części Europy zwraca się także uwagę na czynniki obiektywne (pochodzeniowe, etnograficzne) a zatem sytuacja, w której ja jutro ogłosiłbym się Norwegiem z racji otrzymywania dzięki temu zapomogi w walucie z Oslo, zostałaby - i słusznie - jednoznacznie potraktowana jako zdrada narodowa.
Wiąże się to z odmiennym rozumieniem państwa i narodu w kulturze środkowoeuropejskiej. Zachód miesza ze sobą obywatelstwo z narodowością - jeżeli się ma obywatelstwo Francji to po prostu jest się Francuzem. U nas naród i państwo to pojęcia ściśle rozdzielone, co jest oczywiste - niejednokrotnie przecież narody tego regionu żyły w granicach państw obcych, bywało też że ich nominalnie własne państwa były rządzone przez siły nie kierujące się interesem narodowym, stąd dystans w stosunkach naród-państwo był wręcz warunkiem przetrwania narodu jako odrębnej kultury, nie jako biologicznej masy. To co jest normalne w podejściu zachodnim do omawianych kwestii, jest sprzeczne z podejściem naszym. Choćby dlatego, że pierwotna lojalność jednostki u nas jest lojalnością w stosunku do własnego narodu, a do państwa o tyle, o ile jest ono wyrazicielem interesu narodowego, jego zbiorowej woli. W wypadku społeczności mniejszościowej jej lojalność w stosunku do państwa jest taka, jak wielkie są prawa, jakie to państwo daje.
Wydaje się, że po przytoczeniu powyższych przykładów można sformułować zasadę organizacji życia zbiorowego, jaka się kryje za podanymi wyżej sprzecznościami. U nas jest nią prymat obowiązków wobec własnego narodu nad ideami liberalnymi czy hedonistycznymi (istniejący przynajmniej w sferze wzorców, jeśli nie powszednich zachowań), nawet wtedy, gdy się zespół wartości liberalnych uznaje i do niego odwołuje (mniej istotne jest, na ile wszyscy powołujący się na nie uznają je szczerze - ważne, że istnieją jako punkt odniesienia i podstawa do rozliczeń politycznych). Nawet jednak wówczas najczęściej ustępują one przed postulatami wywodzącymi się z innej logiki - z logiki interesu narodowego.
Przyczyna, dla której mamy do czynienia z nakreśloną wyżej odrębnością jest drugorzędna. Być może jest to niewytłumaczalna racjonalnie "sprawa smaku" - dlaczego po rozbiorach szlachta polska robiła powstania, zamiast wynarodowić się, korzystając z praw stanowych w obcych monarchiach? Dlaczego nie wynarodowili się w pierwszej kolejności budziciele słowaccy (może Sztur byłby drugim Petofim?), łotewscy, ukraińscy ... Socjologia wyjaśnia to w odniesieniu do mas, w stosunku do jednostek możemy powiedzieć, że losy tak się potoczyły i bez takiego obrotu historii nie bylibyśmy sobą, a historia (także najnowsza) pokazała nam, że właśnie sobą być chcemy najpierw, dopiero potem na przykład Europejczykami.
A skoro tak - to rozwiązania społeczne, w wyniku przyjęcia których może być zatracona nasza swoistość, muszą ustąpić przed tymi, które nie stwarzają takich zagrożeń.
Tomasz Szczepański

(artykuł pierwotnie ukazał się w piśmie "Przegląd Kresowy" nr 4/1991. Skróty pochodzą od redakcji "zaKORZENIEnia")