Artykuł dyskusyjny
O niestosowalności liberalizmu dla rozwiązywania problemów narodowościowych w Europie Środkowej
Twierdzę, że stosowanie w praktyce społecznej klasycznych zasad
liberalizmu celem trwałego rozwiązania problemów narodowościowych na
obszarze Europy Środkowej (Międzymorza) nie skutkuje, tzn. nie powoduje
likwidacji przyczyn konfliktów wynikających na tym tle. Istnieją powody by sądzić,
że ta zasada nieskuteczności występuje nie tylko na tym obszarze.
Postawiona teza nie głosi, iż realizacja zasady liberalizmu gospodarczego i
politycznego (o tę drugą zwłaszcza tu chodzi) jest na omawianym obszarze całkiem
bezsensowna, czy też nie może pomóc w rozwiązywaniu problemów narodowościowych.
Rzecz w tym, że ich nie rozwiązuje, bo spory narodowościowe nie są wyłącznie
wynikiem braku systemu demokratycznego, swobód gospodarczych, braku samorządności
czy rządów prawa. To wszystko sprzyja pojawieniu się sporów w formach
cywilizowanych, ale ich nie eliminuje. Nie są też ich przyczyną braki oświaty
i kultury politycznej, żeby przypomnieć tylko, iż odrodzenie narodowe XIX w.
wraz z rozwojem nacjonalizmów łączyło się m.in. z rewolucją industrialną
wraz z jej aspektem oświatowym. Nacjonaliści z reguły dużo robili dla oświecenia
swoich narodów.
Uświadomienie sobie poczucia przynależności do wspólnoty narodowej, zwłaszcza
z chwilą, gdy nie robiło tego państwo, wymaga pewnego stopnia oświaty. Samo
pojęcie narodu w sensie nowoczesnym na ogół trzeba było masom chłopskim w
Europie Środkowej przekazać w XIX wieku, co zrobiono też przez akcję oświatową.
Kultura polityczna zaś jest kwestią (także!) form przejawiania się
konfliktu. W żadnym stosunku do niej nie stoi natomiast samo istnienie
konfliktu.
Nietrudno w naszej części Europy wskazać przypadki, w których literalne
urzeczywistnienie zasad liberalizmu wywoła oburzenie mas ludzi, nie dlatego,
aby byli oni wrogami wolności, lecz wyłącznie dlatego, że są one
destrukcyjne w stosunku do rzeczywistości, którą bardziej niż ona cenią.
Jednym z oczywistych dla człowieka Zachodu praw jest swoboda wyboru miejsca
zamieszkania. A przecież dla małego narodu wtłoczonego w obcy organizm państwowy
rzeczą niezwykle ważną jest zachowanie względnej czystości etnicznej swego
terytorium. Ona jest jednym z elementów prowadzonej przez naród gry o
przetrwanie. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja Litwy, która zasadniczo
(poza pewnymi obszarami) nie uległa kolonizacji rosyjskiej, a inaczej Łotwy,
gdzie Łotyszom groziło, że staną się mniejszością we własnym kraju.
Jakkolwiek przymusowe osadnictwo w imperium sowieckim było normalnością,
jednak w wypadku krajów bałtyckich ludność rosyjskojęzyczna napływała tam
dobrowolnie, skuszona lepszymi warunkami.
W NRD germanizacja Łużyc ostatecznie powiodła się wtedy, gdy po rozbudowie
tam przemysłu wydobywczego napłynęły masy ludności niemieckiej, znajdując
pracę i mieszkanie na nowo industrializowanych terenach. Stwarzano zresztą
warunki, aby nie było wsi jednolicie łużyckich, nawet wtedy, gdy nie było po
temu powodów czy pretekstów ekonomicznych. Znam przypadek, gdy w łużyckiej
wsi zbudowano osiedle dla robotników niemieckich pracujących w pobliskim
miasteczku i uruchomiono linię autobusową, aby ich dowoziła, choć można było
zbudować to osiedle w samym miasteczku. Efekt germanizacyjny został osiągnięty.
Zarazem jednak w obu tych przypadkach formalnie stało się zadość prawu
swobodnego wyboru miejsca zamieszkania. Nikt do przyjazdu nie zmuszał ani
miejscowym nic nie odbierał. Można powiedzieć, że według liberała państwo
nie powinno stymulować ruchów ludności środkami gospodarczymi, ale przecież
państwo ma prawo wydać swoje pieniądze jak chce, o ile nie dzieje się to z
naruszeniem praw obywateli, tu zaś o czymś takim nie można było mówić.
Zasadnicza nielegalność rządów komunistycznych w NRD czy na Łotwie nie miała
tu nic do rzeczy. Takie działania mogłyby podejmować także rządy całkiem
legalne.
Przecież gdy po wyborach z 1989 r. w kraju zaczęto mówić (także na forum
parlamentarnym) o problemie wyludniania się "ściany wschodniej" i
padły propozycje osadzenia tam ewentualnych przesiedleńców z Kazachstanu, w
kręgach działaczy mniejszości białoruskiej podniosły się głosy z
protestami, mówiące o kolonizacji. Jakie mogły - piszę w trybie warunkowym,
bo wyrażone dość ogólnie pozwalają na różne interpretacje - być
przyczyny protestu? Być może sądzono, że ewentualni przesiedleńcy w Białostockie
otrzymają od państwa pomoc ze środków przeznaczonych dla regionu, których
zabraknie dla dotychczasowych jego mieszkańców. Jeśli jednak założyć, że
osadnictwo odbywałoby się bez naruszenia tych środków i oczywiście bez szkód
dla osób trzecich, a można to założyć biorąc pod uwagę fakt istnienia
masy ziemi państwowej w tamtych stronach, to protesty takie mogły mieć tylko
jedno uzasadnienie - obawę przed zmniejszeniem się liczby Białorusinów w
stosunku do Polaków na Białostocczyźnie. A przecież swoboda wyboru miejsca
zamieszkania jest klasyczną liberalną zasadą. Tu została zanegowana przez
zasadę obrony interesu narodowego, rozumianego jako chęć utrzymania
korzystnych proporcji etnicznych na określonym terytorium.
Podobne zjawisko można zauważyć przy kwestii nauczania języka mniejszości.
Jest rzeczą znaną, że języki niektórych z mniejszości bywają przez samych
rodziców nauczane niechętnie, jeżeli są mało przydatne w życiu publicznym.
Niezależnie od możliwej polityki dyskryminacyjnej, której przykładów z
naszej części Europy można przytoczyć dużo, nawet w warunkach pełnej wolności
możemy mieć do czynienia ze zjawiskiem zmniejszania się liczby dzieci uczących
się w języku mniejszościowym zwłaszcza, gdy jest on mało przydatny poza
samym środowiskiem użytkowników, a świadomość narodowa i związana z nią
chęć pielęgnacji języka jest w danej społeczności niewielka. Ze strony świadomych
narodowo przedstawicieli mniejszości zjawia się wówczas często postulat
zastosowania różnych form przymusu administracyjnego, np. wprowadzenie na
terenach zamieszkałych zwarcie przez mniejszość obowiązkowego nauczania w
jej języku, a nie tylko umożliwienia tego wszystkim chętnym. Postawa taka
jest jasna i usprawiedliwiona, jeżeli uznaje się prymat wartości narodowych
nad wartościami liberalnymi, którym najbliższe byłoby i tutaj "laissez
faire", wyrażone w postawie, że niech się uczy kto chce, a państwo nie
przeszkadzając pilnuje tylko, aby nie działa się dyskryminacja. Ciekawe, że
postulaty jak powyższy przywołuje się z powołaniem na wartości liberalne,
co chyba wiąże się z głębokim ich niezrozumieniem (o ile nie ze swoistym
makiawelizmem).
Zaznaczam, że chodzi mi o sytuację mniejszości narodowej, tzn. grupy
przedstawicieli jednego narodu wewnątrz organizmu państwowego innego, nie zaś
o naród współrządzący w państwie federacyjnym czy naród okupowany jako część
imperium. Mniejszością narodową są Litwini w Polsce lub Polacy na Litwie -
ale Litwini w ZSRR, choć stanowią znikomy odsetek ogółu ludności, mniejszością
narodową nie byli, bo cały ich kraj znajdował się pod obcą okupacją
(podobnie jak nie byli mniejszością narodową Polacy w "Kraju Warty"
- Wielkopolsce w latach 1939-1945, choć znajdowali się w granicach
"Wielkich Niemiec" i w stosunku do ogółu ludności tego tworu
stanowili drobną część). Relacja okupant-okupowany to coś innego, niż
relacja mniejszość-większość.
Nie inaczej jest z kwestią szacunku do wielokulturowości, pluralizmu
etnicznego, itp. Nie kłóci się z nią - wbrew pozorom - postulat
utrzymywania, także środkami administracyjnymi, czystości etnicznej obszaru
zamieszkanego zwarcie przez mniejszość, a to dlatego, że w jakiejś fizycznej
przestrzeni w końcu musi ten pluralizm zaistnieć. Inaczej jedynymi jego
enklawami byłyby muzea i elitarne kwartalniki. Niemniej można dowieść, że
uznawana formalnie zasada szacunku dla wielokulturowości jest co najmniej brana
w nawias z chwilą, gdy jej skutki działania powołujące się na nią zaczynają
zagrażać społeczności własnej lub choćby tylko stwarzać wrażenie takiego
zagrożenia. /.../
Jest jednak rzeczą naturalną, że działania takie muszą spotykać się z
kontrakcją. Ocena ich jest bezdyskusyjna z chwilą, gdy są prowadzone za pomocą
przymusu (są zresztą wtedy mało skuteczne).
Jednak takie akcje działacze mniejszości traktują negatywnie także wtedy,
gdy są prowadzone metodami wykluczającymi przymus. Jest to kolejne pole
sprzeczności między postawą liberalną a narodową. Działania zmierzające
do krystalizacji świadomości grupy regionalnej, odrębnej od jej
dotychczasowej przynależności, są przyjmowane jako akt wrogi nawet wtedy, gdy
są dokonywane wyłącznie przez środki pokojowe, stwarzają bowiem zagrożenie
dla całego narodu, nawet jeżeli nie są dokonywane z zagrożeniem praw
kogokolwiek. Z liberalnego punktu widzenia sytuacja, w której ościenne
mocarstwo dysponując dużymi kapitałami inwestuje je w "grupę
pogranicza" osiągając dzięki nim efekt pożądanej deklaracji narodowościowej
owej "grupy" jest jedynie kwestią indywidualnego wyboru pozyskanych.
W naszej części Europy zwraca się także uwagę na czynniki obiektywne
(pochodzeniowe, etnograficzne) a zatem sytuacja, w której ja jutro ogłosiłbym
się Norwegiem z racji otrzymywania dzięki temu zapomogi w walucie z Oslo,
zostałaby - i słusznie - jednoznacznie potraktowana jako zdrada narodowa.
Wiąże się to z odmiennym rozumieniem państwa i narodu w kulturze środkowoeuropejskiej.
Zachód miesza ze sobą obywatelstwo z narodowością - jeżeli się ma
obywatelstwo Francji to po prostu jest się Francuzem. U nas naród i państwo
to pojęcia ściśle rozdzielone, co jest oczywiste - niejednokrotnie przecież
narody tego regionu żyły w granicach państw obcych, bywało też że ich
nominalnie własne państwa były rządzone przez siły nie kierujące się
interesem narodowym, stąd dystans w stosunkach naród-państwo był wręcz
warunkiem przetrwania narodu jako odrębnej kultury, nie jako biologicznej masy.
To co jest normalne w podejściu zachodnim do omawianych kwestii, jest sprzeczne
z podejściem naszym. Choćby dlatego, że pierwotna lojalność jednostki u nas
jest lojalnością w stosunku do własnego narodu, a do państwa o tyle, o ile
jest ono wyrazicielem interesu narodowego, jego zbiorowej woli. W wypadku społeczności
mniejszościowej jej lojalność w stosunku do państwa jest taka, jak wielkie są
prawa, jakie to państwo daje.
Wydaje się, że po przytoczeniu powyższych przykładów można sformułować
zasadę organizacji życia zbiorowego, jaka się kryje za podanymi wyżej
sprzecznościami. U nas jest nią prymat obowiązków wobec własnego narodu nad
ideami liberalnymi czy hedonistycznymi (istniejący przynajmniej w sferze wzorców,
jeśli nie powszednich zachowań), nawet wtedy, gdy się zespół wartości
liberalnych uznaje i do niego odwołuje (mniej istotne jest, na ile wszyscy powołujący
się na nie uznają je szczerze - ważne, że istnieją jako punkt odniesienia i
podstawa do rozliczeń politycznych). Nawet jednak wówczas najczęściej ustępują
one przed postulatami wywodzącymi się z innej logiki - z logiki interesu
narodowego.
Przyczyna, dla której mamy do czynienia z nakreśloną wyżej odrębnością
jest drugorzędna. Być może jest to niewytłumaczalna racjonalnie "sprawa
smaku" - dlaczego po rozbiorach szlachta polska robiła powstania, zamiast
wynarodowić się, korzystając z praw stanowych w obcych monarchiach? Dlaczego
nie wynarodowili się w pierwszej kolejności budziciele słowaccy (może Sztur
byłby drugim Petofim?), łotewscy, ukraińscy ... Socjologia wyjaśnia to w
odniesieniu do mas, w stosunku do jednostek możemy powiedzieć, że losy tak się
potoczyły i bez takiego obrotu historii nie bylibyśmy sobą, a historia (także
najnowsza) pokazała nam, że właśnie sobą być chcemy najpierw, dopiero
potem na przykład Europejczykami.
A skoro tak - to rozwiązania społeczne, w wyniku przyjęcia których może być
zatracona nasza swoistość, muszą ustąpić przed tymi, które nie stwarzają
takich zagrożeń.
Tomasz Szczepański
(artykuł pierwotnie ukazał się w piśmie "Przegląd Kresowy" nr 4/1991. Skróty pochodzą od redakcji "zaKORZENIEnia")