Strona główna
nr 1(14)/2003


UMIEJSCOWIENIE W MIEŚCIE

“Prosił mnie Jasiu bym napisał: jak mi się tu mieszka” – tak rozpoczyna się “Raport z mojego miasta” Pszczyny, Cezarego P. Waluszki.

Właściwie mógłby to być wstęp do wszystkich 48 “opowiadań, wspomnień i historii o miastach”, składających się na zbiór “Moje miasto”, wydany w Gdańsku w roku 2002 przez wydawnictwo (?) “Duch Miejsca” Instytutu Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego.

Duch siada, kędy chce. Tym razem przysiadł równocześnie w: Sopocie, Gdyni, Słupsku, Szczecinie, Wągrowcu, Poznaniu, Łodzi, Częstochowie, Wrocławiu, Wałbrzychu, Zawierciu, Katowicach, Pszczynie, Czechowicach-Dziedzicach, Bochni, Mielcu, Gdańsku, Sokółce, Toruniu, Milanówku, Otwocku, Warszawie, Lublinie, Kielcach, Tarnobrzegu, Lwowie, Sandomierzu, Stanisławowie. Niekiedy, jak na przykład w Lublinie, po trzykroć (teksty Przemka Kniecia, Lecha “Lele” Przychodzkiego i Roberta Kuwałka).

Dlaczego nie w Krakowie albo w Opolu Lubelskim? Czy dlatego, że nie mają one ducha, czy też tylko dlatego, że prośby Jasia nie zostały wysłuchane (a może to zresztą jedno i to samo?).

Pomysł “Mojego miasta”, wyłożony we wstępie przez “Janego”, sprowadza się do chęci “wkręcenia ludzi w próbę przemyślenia swego stosunku do miejsca własnego zamieszkania”, aby móc sobie odpowiedzieć na pytanie: “Czy będzie to zaczątkiem nowej tożsamości – opartej na ziemi/miejscu, a nie krwi/języku (jako alternatywy dla jej dowolności czy braku tożsamości w ogóle)”.

Bardzo to miłe i piękne pytanie w czasie, kiedy po naszej Planecie krążą, pozbawieni stałego adresu, Spacerowicze, Włóczędzy, Turyści i Gracze. Wykorzenieni, do niczego nie przywiązani, zamiast dowodu osobistego przedstawiający album “zaliczonych” miejsc-przystanków na trasie pozbawionej zajezdni.

Francis Fukuyama pisze o Wielkim Wstrząsie, o wszechogarniającym kryzysie, który na ostatek dotknął także sprawcę – człowieka. Wstrząs nie może trwać wiecznie, kryzys jest procesem, który po przesileniu (jeśli pacjent nie zmarł) prowadzi do ozdrowienia.

“Moje miasto” uznać można za jedną z pierwszych oznak otrząsania się z kryzysowej maligny, wychodzenia z chaosu. Atraktorem, wirem, wokół którego ułoży się nowy porządek, może stać się – jak sugeruje Inicjator książki – MIEJSCE NA ZIEMI. Nie: “krew” i nie “język” – dotychczasowe wyróżniki SWOJOŚCI, która natychmiast nakazuje wykluczać OBCYCH jako “nie-krewnych” albo “niemców” czy “barbarzyńców”, nie znających tutejszej mowy.

Pomysł to sprawdzony, choćby w przypadku Paryża czy Nowego Jorku, otwartych na przybyszów i nie lękających się, że odbiorą tym dwóm stolicom świata – tożsamość. Te miasta-symbole potrafią bowiem przytulać każdego przybłędę, doskonale wiedząc, że przybysze z wdzięczności powiększą tylko ich chwałę.

Idea “mojego miasta” jest zresztą o wiele od nich starsza. Jak wszystko, co dobre (bo empirycznie sprawdzone), wywodzi się z Grecji starożytnej. Z polis – miasta-państwa. Dopiero w odległej przyszłości te pojęcia miały się rozejść, wziąć rozwód ze szkodą tak dla miasta, jak i dla państwa. Czy możliwe jest ich powtórne małżeństwo po tak trudnych przejściach, jak totalitaryzm, który systematycznie niwelował różnice między poszczególnymi miastami, odbierał im imiona własne, fundował “nowe stare miasta”? Niszcząc materialną i społeczną infrastrukturę “prowincji” – cedował wszelkie najwyższe atrybuty na “stolicę”.

Jak gdyby w odwecie za tę zaborczość, Warszawa w ogóle (jeśli nie liczyć tekstu o stołecznej – ale jednak Pradze) nie znalazła się pośród “moich miast”. W istocie, choć budowana przez “cały naród”, funkcjonuje dziś jako miasto niczyje. Przez nikogo (nawet przez mieszkańców) nie kochane. Nieludzkie, bezduszne, pozbawione nie tylko genius loci, ale nawet wyraźnego oblicza. Zamiast niego prezentuje – jak by powiedział Lele – mordę. Bezwzględną, zawziętą, zajadłą, pociągającą dla tzw. “ludzi sukcesu”, łapczywych na pieniądze i władzę.

O Warszawie dziś nikt już nie pisze piosenek. Nikt ich nawet, jak za socrealizmu, nie zamawia. “W kinie, w Lublinie – kocham Cię” – śpiewa modny zespół. Nie tylko, wierzę, dlatego, że łatwo się rymuje, ale bo tu właśnie, w mojej młodości, chodziło się będąc zakochanym i biednym do “Staromiejskiego”, dziś odżywającego z upadku dzięki kilkunastu wariatom, zgrupowanym wokół “Galerii na Prowincji”.

“Moje miasto” (= moje MIEJSCE) to wspaniały pomysł na ulokowanie pokryzysowej tożsamości. Nienowy, jak wspomniałam, mający wielu antenatów. Należy do nich, prócz Greków, także Mały Książę. Jego przepis na oswojenie Plantety jest prosty: wystarczy zasadzić różę i hodować baranka. I pilnować, by baranek nie obgryzał róży. I coś jeszcze: codziennie plewić, wyry-wać z korzeniami kiełkujące nasiona baobabu, żeby w przyszłości nie rozsadziły Mojej planety.

Odwiedzając innych na ich Planetach: Pijaka, Rachmistrza itd., powraca się na swoją z tęsknotą i radością.

“Moje miasto” – zawsze w liczbie pojedynczej! – to 48 portretów miejsc oraz autoportretów ich autorów. Są wśród nich i uczeni i – sądząc po języku – punkowie. Jak to dobrze, że jakiś recenzent czy “cenzor” dopuścił do takiego pomieszania stylów i języków. Nie grozi to tragedią Wieży Babel, bo kluczem i celem nie jest Makrokosmos, lecz Mikrokosmos. Każdy ma prawo do swojego “mojego” miasta, do własnego, niepowtarzalnego czucia, widzenia, słyszenia, dotykania wspólnego miejsca, opisywania go i fotografowania.

Polecam gorąco ten szalony misz-masz wszystkim, którzy są już zmęczeni nonszalancją Spacerowicza i szukają punktu zaczepienia: Odyseuszom, którzy odważyli się przed sobą przyznać, że tęsknią do Itaki. Itaki, która może być wszędzie tam, gdzie czeka na nas wierna Penelopa i stary, wyliniały pies. Tylko oni (i jeszcze staruszka niania) rozpoznają nas po bliznach i ranach, zadanych w dzieciństwie i młodości – właśnie TU.

Znakiem niezbywalnym tożsamości jest cierpienie. Miejsce, które zadało nam rany, jest tym, z którym się zabliźniamy. I także tym, które może nas uleczyć. To nadzieja dla dzisiejszych blokersów. Któż, jak nie te dzieci wyrzucone pustką mieszkań przed bloki, cierpi bardziej w miastach, z nimi się wiążąc – póki co, na złe.

Polecam tę książkę socjologom, antropologom kultury, filozofom, urbanistom, pedagogom – wszystkim dobrym i wyrodnym “ojcom miasta”. Pod warunkiem, że mają dobry wzrok, bo drobny druczek-maczek, jakim jest napisana, wymaga ofiarności przy czytaniu i patrzeniu na zdjęcia (zwłaszcza to ze strony 78).

Jadwiga Mizińska

Prof. Jadwiga Mizińska jest filozofem, wykładowcą UMCS, kierownikiem Zakładu Socjologii Wiedzy. Prócz setek artykułów – “popełni-ła” kilka książek (“Uśmiech Hioba”, “Imiona Losu”, “Herbert-Odyseusz”)

Jerzy Robert Nowak, „Przemilczani obrońcy Polski”, Wydawnictwo MaRoN, Warszawa bdw

J. R. Nowak jest naukowcem i publicystą związanym z narodowo-katolicką prawicą, nieraz posądzanym o antysemityzm. Tym większe zdziwienie może więc wzbudzić jego nowa praca: „Przemilczani obrońcy Polski”. Poświęcona jest ona Żydom lub Polakom żydowskiego pochodzenia, którzy dali dowody lojalności i miłości wobec swej nadwiślańskiej ojczyzny. Znajdujemy więc tu krótkie szkice prezentujące m.in. XIX- i XX-wiecznych asymilatorów, dążących do wtopienia się Izraelitów w polskie otoczenie (Hollenderski, Kohn, Nussbaum, Feldman, Unszlicht, Korenfeld i wielu, wielu innych). Dowiemy się o udziale Żydów w powstaniu styczniowym i Legionach Piłsudskiego. Opisany został Żydowski Związek Wojskowy, działający w warszawskim getcie w czasie II wojny. Wspominani są Żydzi broniący dobrego imienia Polski przed atakami współbraci. Zgodnie ze swymi poglądami Nowak akcentuje obecność i dokonania żydowskich antykomuni-stów jak Mieczysław Grydzewski, Marian Hemar czy Leopold Tyrmand. Nie brak też oczywiście polemicznych wtrętów wobec naukowców i publicystów fałszujących, zdaniem Nowaka, obraz stosunków polsko-żydowskich przez m.in. przemilczanie nurtu asymilatorskiego. Bro-szura ta z pewnością nie w smak będzie tym, którzy nie lubią Żydów i... antysemitów. 

Geert Hofstede, „Kultury i organizacje”, Wydawnictwo Ekonomiczne, Warszawa 2000 

Hofstede, założyciel Instytutu Badań nad Współpracą Międzykulturową (IRIC) w Tilburgu, jest dla menadżerów najwyższym autorytetem jeśli chodzi o sztukę negocjacji z przedstawicielami różnych kultur. Twierdzi, że kultura jest „zaprogramowaniem umysłu”. Wprawdzie przychodzimy na świat uwarunkowani genetycznie, ale nasz umysł zostaje zaprogramowany przez środowisko, w jakim dorastamy (chodzi o wzorzec myślenia, odczuwania i zachowania w różnych sytuacjach). Z jego badań wynika, że nic nie wskazuje na zanikanie różnic kulturowych. Powiada więc: „Najgłupszym sloganem, jaki kiedykolwiek słyszałem, jest ‘Myśl globalnie, działaj lokalnie’. Sugeruje on, że wszyscy ludzie myślą podobnie...”. 

Ralph Linton, „Kulturowe podstawy osobowości”, Biblioteka Socjologiczna PWN, Warszawa 2000 

Książka z pogranicza socjologii, antropologii i psychologii. Doświadczenia człowieka, zwłaszcza doświadczenia wczesnego dzieciństwa, układają się w układ cech zwany osobowością. Jednostka nie ma osobowości w chwili narodzin, lecz jedynie możliwość rozwoju jednego lub kilku jej elementów. Powstająca osobowość ujawnia się w zachowaniach jednostek, a te z kolei wpływają na kulturę i społeczeństwo. Kultura oddziaływuje więc na osobowość, a osobowość na kulturę. Książka została napisana w 1945 roku i jest już pozycją klasyczną, należącą do lektur obowiązkowych adeptów socjologii, filologii polskiej, pedagogiki i psychologii.