Strona główna
nr 1(14)/2003


O SKUTECZNEJ PRAW OBRONIE

Między jakobinizmem, leninizmem i austromarksizmem

Centralnym problemem liberalnej demokracji u schyłku XX wieku stało się niezapewnienie wykonania woli większości, ale ochrona praw mniejszości. Żywym pozostaje jednak spór, w jaki sposób ową ochronę zapewnić. Spotkać możemy się z dwoma konkurencyjnymi programami. 

Pierwszy nawiązuje do tradycji scentralizowanej republiki jakobińskiej, która zapewniając równość jednostkom, domaga się zarazem bez-warunkowej lojalności wobec państwa. Wszyscy obywatele bez względu na wyznanie czy język stanowią naród państwowy, oficjalnie państwo jest ślepe na "narodowość" swych obywateli (w tej logice mieścił się projekt Korwina-Mikke, by zakazać wydawania praw nazywa-jących jakąkolwiek grupę etniczną). W praktyce jednak prowadzi to np. do zakazów mówienia po bretońsku czy noszenia czadorów we francuskich szkołach. Teoria rygorystycznie strzegąca równości obywateli i jednolitości narodu w praktyce prowadzi więc do dyskryminacji mniejszości. Małe grupy nie mogą równie efektywnie chronić swej tożsamości co większość i w rezultacie ulegają asymilacji. 

Przeciwstawny model, niezbyt szczęśliwie nazwany "akcją afirmatywną", powstał w USA. Polega on na prawnym uprzywilejowaniu (nie-którzy mówią tu o "pozytywnej dyskryminacji") mniejszości. Ich przedstawiciele mają większe szanse otrzymania pracy czy dostania się na uczelnię, zapewnia im się lepszą ochroną prawną (np. surowsze kary za ataki na tle rasistowskim), na ich sprawy państwo wydaje więcej pieniędzy niż na przeciętnego obywatela. Problem leży jednak w tym, że jest to jaskrawe naruszenie zasady równości praw obywateli. Członkowie mniejszości są uprzywilejowani w sprawach nie związanych bezpośrednio z ich grupową (rasową, etniczną) przynależnością. Budzi to więc zrozumiały opór obywateli - przeciwnicy akcji afirmatywnej wygrali niedawno plebiscyt w Kalifornii. 

Zarazem jednak w wielu zasadniczych kwestiach wielokulturowość okazuje się pozorem - liberałowie okazują tu klasyczną hipokryzję. Ich postawa sprowadza się do formuły: "oczywiście możecie zachować swoją tożsamość pod warunkiem, że dostosujecie ją do naszych wymogów". Stąd np. przykrawanie zasad islamu do wymogów europejskiego feminizmu czy żydowskich przepisów uboju rytualnego do współczesnego rozumienia praw zwierząt. Nietrudno też zauważyć, że “akcja afirmatywna” zwiększa szanse kolorowego pracownika wobec białego kolegi, ale nie pomaga już kolorowym przedsiębiorcom w konkurowaniu z firmami białych. 

Zwróćmy uwagę, że oba te modele opierają się na indywidualistycznej wizji "społeczeństwa-gazu" – luźnego zbioru ludzkich atomów. Jeden z teoretyków Praw Człowieka wypowiedział się za uznawaniem tylko i wyłącznie praw jednostkowych, nigdy zbiorowych, gdyż “między państwem a obywatelem nie może być żadnych ciał pośredniczących”. I to zostało podane jako aksjomat, bez żadnych dodatkowych uzasadnień. A dlaczego? Przecież, paradoksalnie, z takiej koncepcji społeczeństwa wynika praktyczna wszechmoc państwa. Jednostka staje samotna i bezbronna w obliczu Molocha określającego i weryfikującego jej prawa, pozbawiona oparcia w jakichkolwiek wspólnotach. Oczywiście liberałowie próbują temu przeciwdziałać poszerzając prawa jednostki i obwarowując działania państwa coraz to nowymi ograniczeniami, prowadzi to jednak – w najlepszym razie! – do anarchizacji życia społecznego i paraliżu instytucji publicznych. 

Na dłuższą metę “akcja afirmatywna” także nie chroni mniejszości przed wynarodowieniem. Dlatego najbardziej radykalne ugrupowania opowiadają się za separacją terytorialną (hasło Republic of New Africa głoszą czarni separatyści w USA, zaś postulat Boerenstaat - Afrykanerzy w RPA). Zasada samostanowienia, kiedyś wypisana na sztandarze ruchu robotniczego przez Lenina, dziś jednak kojarzy się głównie ze zbrodniami popełnianymi w czasie "czystek etnicznych" w dawnej Jugosławii. Faktem jest, że idea ta jest konfliktogenna lub wręcz niemożliwa do przeprowadzenia na terenach mieszanych etnicznie. Uznawanie terytorium za nieodłączny atrybut narodowości nieraz prowadziło do absurdów: np. amerykańscy komuniści w latach 30. uznali Afroamerykanów za odrębny naród, żądając stworzenia dlań autonomicznej republiki w stanach tzw. Czarnego Pasa; w ZSRR próbowano stworzyć dla narodowości żydowskiej ojczyznę nad... Amurem, w Birobidżanie. Warto zauważyć wreszcie, że obrona tożsamości kulturowej za pomocą granic politycznych jest coraz mniej skuteczna w dobie telewizji satelitarnej i Internetu. 

Samo prawo do samostanowienia jest zresztą coraz powszechniej kwestionowane. Ongiś wykreowane przez Wilsona jako fundament ładu międzynarodowego – dziś nie jest już traktowane jako nienaruszalne pryncypium. Stosuje się je w najlepszym razie selektywnie: przysługuje ono na przykład Chorwacji czy Bośni pragnącym oderwać się od Jugosławii, ale już nie serbskim okręgom Krajny, pragnącym oderwać się od Chorwacji. To wielkie mocarstwa, ukryte za szyldem "międzynarodowej opinii publicznej", ustalają kto może się powoływać na prawo do samostanowienia. Coraz częściej słyszy się też głosy, że jest ono zupełnie anachroniczne. Timothy Gordon Ash wypowiedział się, że dla Bliskiego Wschodu należałoby “na nowo wymyślić imperium ottomańskie”, inni publicyści bez ogródek przywołują europejski kolonializm. 
Głosy ideologów neoimperializmu ukazują nam, jakie zagrożenie dla wolności kryje się w pochopnym zarzuceniu zasady samostanowienia. Zarówno człowiek jako jednostka, jak i ludzkie zbiorowości tęsknią za materialnym domem, terytorialną ojczyzną, w której można się czuć "u siebie" – i trzeba to uszanować! Pragnienie mieszkania “między swymi” odradza się zresztą samoistnie; jego przejawy możemy dostrzec w postaci np. Special Interest Departments (osiedli o specjalnych regulaminach) w USA czy też skłotów w wielu krajach Europy Zachodniej. Lewicowy publicysta izraelski Uri Huppert wysunął kiedyś na łamach “Gazety Wyborczej” hasło podziału Jerozolimy między Żydów świeckich, żydowskich ortodoksów i Arabów (a przecież i ci ostatni są kulturowo zróżnicowani!). Dlatego tam, gdzie jest to możliwe, należy poprzeć zasadę samostanowienia lub przynajmniej współstanowienia (np. przez nadanie gminom nawet możliwości stanowienia własnych praw). NIE MOŻE TO JEDNAK BYĆ APARTHEID! Separacji nie można narzucać; to winno być prawo, nie przymus. Ludzie, którzy wolą żyć w środowisku kulturowo mieszanym, muszą mieć taką możliwość. Przypuszczać można, że będą stanowili większość – choćby ze względu na obiektywne uwarunkowania. 

Istnieje jednak alternatywa dla terytorialnego samostanowienia. Rozwiązań moglibyśmy szukać w zapomnianych już ideach tzw. austro-marksizmu, a zwłaszcza w dziele Ottona Bauera "Die Nationalitatenfrage und die Sozialdemokratie" Dlaczego akurat tam? Wydaje się, że wielonarodowościowa monarchia austro-węgierska w pewnym sensie antycypowała współczesne społeczeństwa wielokulturowe. Bauer pojmował naród jako wspólnotę przede wszystkim kulturalną i psychologiczną: "Naród nie jest... niczym innym, jeno wspólnotą dziejową, ale wspólnota losów dziejowych uskutecznia się z jednej strony przez wspólne dziejom narodu właściwości, z drugiej – przez przekazywanie przez dzieje narodu określonych dóbr kulturalnych" (Otto Bauer, "Zagadnienie narodowości", Warszawa 1908, ss. 23-24). Sposobem samo-określenia powinna być więc nie zasada terytorialna, ale indywidualne wyrażenie przez każdą jednostkę chęci przynależności do określonego narodu. Dlatego austromarksiści proponowali autonomię narodowo-kulturalną: zachowując jedność państwa każda narodowość miała się wyodrębnić w osobny związek eksterytorialny z własnymi organami przedstawicielskimi w celu rozstrzygnięcia spraw wyłącznie kultural-nych. Każdy naród miał mieć do dyspozycji cały zestaw środków umożliwiających rozwój kultury, szkolnictwa, komunikacji społecznej etc. Precyzyjnie ujęło to memorandum Komitetu Delegacji Żydowskich przy Konferencji Pokojowej (10 maja 1919 r.): “Państwo (...) uznaje, że narodowe mniejszości stanowiące część jego ludności są odrębnymi, autonomicznymi organizacjami i jako takie mają równe prawo do zakładania, kierowania i kontrolowania swych szkół i swych religijnych, wychowawczych, dobroczynnych i społecznych instytucji”. 

Czy taki ustrój mógłby funkcjonować? Wydaje się, że tak. Potwierdza to przykład Holandii, choć jej ludność zróżnicowana była światopo-glądowo a nie etnicznie. W początkach XX w. wykształciły się tam cztery tzw. “filary”: protestancki, katolicki, liberalny i socjaldemokra-tyczny. Każdy z nich tworzył własny system społecznej samoorganizacji obejmujący partie polityczne, związki zawodowe, organizacje charytatywne, kluby sportowe, kasy pożyczkowo-oszczędnościowe, prasę, szkoły etc. “Filary” przetrwały w zasadzie do końca lat 60., zapewniając holenderskiemu społeczeństwu stabilność i tolerancję. Przykład ten pokazuje zarazem, że autonomia kulturalna nie musi ograni-czać się do grup etnicznych. 

Austromarksistowskie recepty zapewniłyby bowiem wielokulturowość dawniej, gdy ludność chrześcijańskiej Europy dzieliły głównie pro-blemy językowe. Dziś, wobec napływu imigrantów z odległych nieraz kręgów kulturowych, konieczne jest pójście dalej. Sięgnijmy wobec tego jeszcze głębiej w przeszłość, do islamskiej koncepcji "miljet". W okresie rozkwitu kalifatu bagdadzkiego mniejszości religijne (chrze-ścijanie, judaiści, zoroastrianie, sabejczycy) cieszyły się szeroką autonomią: rządziły się własnymi prawami, miały swój samorząd nie tylko reprezentujący je wobec władz centralnych, ale też ściągający podatki i egzekwujący przepisy. Choć wydawać może się to utopią - być może warto zastanowić się nad możliwością zapewnienia mniejszościom eksterytorialnej autonomii politycznej i finansowej. We współczesnych (świeckich!) Indiach muzułmanie żyją według odrębnego prawa cywilnego opartego na szariacie. “Liberalna” Europa im tego odmawia.

Bez autonomii wielokulturowość będzie się sprowadzała do wielości masek na totalitarnym obliczu społeczeństwa masowego.

Jarosław Tomasiewicz